Czy to prawda, że codziennie piszesz wiersze?
Jacek Podsiadło: Nie, nieprawda. A tak mówią? Kto takie plotki rozsiewa?
„Parnas bis”. Ale tak czy owak dużo piszesz i publikujesz. Co cię gna do pisania?
Nic specjalnego mnie nie gna, ja to po prostu lubię robić. A jak dotąd zawsze potrafiłem tak sobie układać życie, że zawsze kiedy chciałem napisać wiersz, mogłem go to zrobić. Natomiast teraz mam taki okres, że piszę niewiele. Częściowo z powodu pracy; wprawdzie mam „czas nienormowany”, ale zdarza się, że w godzinie wiersza uświadamiam sobie, że jestem umówiony na tę właśnie godzinę na wywiad z jakimś bardzo ważnym urzędasem na jakąś godzinę, ewentualnie muszę się synkiem trzeba się zajmować, normalne rzeczy.
Poza tym również stałem się bardziej wymagający wobec cudzego i własnego pisania, więc nie wszystko, co nabazgrzę, mnie zadowala. Piszę o wiele wolniej w związku z tym.
Pamiętasz, kiedy napisałeś pierwszy wiersz?
Nie pamiętam, ale wiem. Pierwszy wiersz napisałem mając cztery i pół roku. Adresowany był do mojej mamy (zresztą większość wierszy adresowałem do swoich wielkich miłości). Przez jakiś czas przechowywany był w rodzinnych archiwach, więc pamiętam nawet jak się kończył: „ty ubierasz, ty karmisz, ty gasisz pragnienie/ ach mamo kochana, kocham cię szalenie”. Potem umilkłem jako poeta na jakieś dziesięć lat. Nie pamiętam dokładnie na ile, ale to można sprawdzić, bo był wtedy mecz Polska-Holandia i Polska wygrała 4:1. Tego wiersza też całego nie pamiętam, ale pamiętam taki na przykład dystych: „Strzał Szarmacha, główka Laty/ Holendrzy dostają baty”. Albo: „Nagle strzela Van Hanegem i wynik brzmi 4:1”. Zresztą i te wątki swej wczesnej twórczości kontynuuję po dziś dzień. W moim nowym tomiku w „bruLionie” będzie na przykład wiersz „Kadra na mecz z Francją została już powołana”.
Ciekawe, że już wtedy miałem dylemat, jaki do mnie i dziś wraca, na ile poeta jest zobowiązany do szczerości. Ponieważ bramkę w tamtym meczu strzelił jednak ktoś inny, nie Van Hanegem, ale za diabła nie mogłem znaleźć rymu do nazwiska tamtego piłkarza, więc sfałszowałem historię futbolu.
A jak dziś sobie radzisz z tym bądź co bądź poważnym problemem? Na ile poeta jest zobowiązany do szczerości?
Poeta jest zobowiązany do szczerości w takim samym stopniu, co buchalter, bukmacher czy operator buldożera. Jest tylko jedna dziedzina, w której poeta ma inne obowiązki niż reszta rodzaju ludzkiego, a dziedziną tą jest pisanie wierszy. Krótko mówiąc, poeta zobowiązany jest do szczerości na maxa, jak każdy. Z tym, że maxa to już każdy sam sobie ustala we własnym serduszku. Ja akurat nigdy nie musiałem sobie z tym problemem „radzić”, bo opisywanie świata takim, jakim jest, czyli spisywanie z niego tzw. prawdy odczuwam jako potrzebę całkowicie naturalną, pokusę bardziej pierwotną niż np. pokusa konfabulacji. Oczywiście popełniłem jeszcze z pięć czy sześć razy grzech vanhanegemizmu, ale niniejszym odpuszczam go sobie.
Jaki tytuł będzie nosił twój najnowszy tomik?
„Niczyje, boskie”. Mówię akurat o nim, bo wydaje mi się najważniejszy z tych czterech, które obecnie mam w planach (śmiech), to znaczy tych, które są już w robocie u wydawców. Jak zwykle, co najlepsze, to do „bruLionu”.
Czy w jakiś sposób komponujesz swoje książki? Poza tym, że są one najczęściej ułożone chronologicznie?
Może inaczej - pozwalam, żeby komponowały się same. Mimo zachowanej chronologii, żaden mój tomik nie jest tylko poetyckim dziennikiem i nie zawiera wszystkich wierszy napisanych w ciągu, powiedzmy, ostatniego roku. Dobieram te wiersze pod jakimś kątem i ten kąt jest, jak myślę, widzialny. Akurat wczoraj kupiłem sobie najnowszy „Czas Kultury”, bo jakoś nie przysłali mi egzemplarza autorskiego, i tam Rafał Grupiński napisał na marginesie mojej twórczości, że nareszcie poeci komponują swoje książki, a nie robią składanek wierszy przypadkowo pozbieranych. Ja się z tym zgadzam, choć najchętniej czytam tomiki, w których każdy wiersz można czytać oddzielnie. Ale też nie przeszkadza mi, jeżeli tomik stanowi jeden ciąg i zależności między różnymi wierszami są wręcz nachalne. No więc ja niby komponuję, choć mógłbym też nie komponować. Po prostu, jeżeli mam ułożyć swoje poezje w książkę, to klucz zazwyczaj znajduje się sam.
Co jest kluczem kompozycji?
Powiedzieć czy nie powiedzieć... Może powiem tyle, że wiele zdradzają tytuły tomików. Podaję niektóre klucze do moich książek, ale tych kluczy ktoś mógłby znaleźć znacznie więcej, gdyby dobrze poszukał. W „Arytmii” są między innymi wiersze arytmiczne. W „Językach ognia” jest dużo wierszy o tym, że ogień przemawia wieloma językami. W tomie „Niczyje, boskie” będzie sporo wierszy o tym, że las również przemawia do nas wieloma językami i o tym, że co niczyje, często staje się boskie. W moim przeczuciu - a nawet nie myślałem o tym układając ten zbiorek - środki literackie, to wszystko, co poeta znajduje, rymy, rytmy itd., przez to, że są niczyje, są właśnie boskie, są darem Bożym, od Boga pochodzą. Tak jak znajduje się 5 zł. na ulicy. Jest to rzecz niczyja, a więc właśnie boska. Jakie tam jeszcze były tomiki? „Dobra ziemia dla murarzy”. Do tego tomiku kluczem może być to, że zawiera wiersze napisane w moim domu i jego okolicach, gdzie ziemie są bardzo piaszczyste i jak ktoś buduje dom, to nie musi kupować piachu, tylko kopie dołek i po 30 cm. znajduje tyle piachu, ile potrzebuje.
W jaki sposób myślisz o wierszu pisząc go? Czy środki literackie, o których mówiłeś przed chwilą, bardziej pomagają ci w pisaniu czy przeszkadzają? Po co po nie sięgasz?
Prawdopodobnie z tych samych powodów, dla których człowiek beznogi sięga po kule, a płetwonurek po płetwy. Płetwy ułatwiają pływanie, ale, ponieważ są sztuczne, przesądzają o tym, że nurek nie stanie się rybą. Wiesz, ja jestem naturszczyk i pisząc wiersze nie myślę o wierszach. Myślę o tym, co piszę, ale nie o tym, jak to napisać. Ot, słucham tych różnych wiatrów, jakie mi wtedy przez głowę przelatują, i wybieram. Wczoraj wpadł mi do ręki ten „Czas Kultury” i tam było napisane, że te wszystkie formalności, konstrukcje, rytmy, strofikę, załatwiam jakby mimochodem - i rzeczywiście tak jest, że to mi przychodzi bez trudu, przychodzi do mnie samo. Jestem naturszczyk i dużo nie kombinuję. Zdarza się, że ktoś mi mówi: „no tak, ale jak lecisz tym trzynastozgłoskowcem, to chyba liczysz te sylaby”. A ja niekoniecznie liczę. Jeżeli w wersie jest gdzieś tak do czternastu sylab, to nie liczę, mam ten rytm w głowie i nie muszę sobie palcami pomagać. Umpa umpa, umpa umpa, umpapa - czy inny rytm. Kiedy mnie ktoś pyta o inspiracje literackie, o utwory, które zostawiły we mnie trwały ślad, to często powołuję się na wierszyk, którego nauczyła mnie w dzieciństwie matka. Recytowała tak: „Rąbał rąbał siekierczką narąbał szesnaście/a jeśli mu nie wierzycie porachować każcie” - i mówiąc to stawiała rytmicznie kreski na kartce papieru i kazała mi liczyć. Mówiła szybko, pisała szybko, a ja nie wiedziałem, jak to robi, że tych kresek jest rzeczywiście szesnaście za każdym razem. A ona po prostu wiedziała, że co drugą sylabę ma postawić kreskę plus jeszcze jedną na końcu. To mnie bardzo fascynowało...
...i od tamtego czasu piszesz szesnastozgłoskowcem.
Tak, tak. To musiało we mnie zostać.
No więc ja o wierszu nie myślę, chyba że post factum. No i zdarza mi się wykorzystywać w wierszu konkretne, wcześniejsze pomysły. Czasem jadę autobusem i wymyśla mi się ładna gra słów. Wprawdzie nie siadam potem przy biurku i nie próbuję dorobić całego wiersza do tego kalamburu, ale czasem taki kalambur wraca do mnie potem, pasuje do czegoś, co właśnie piszę.
Dlaczego rymujesz?
No nie wiem właśnie. „Człowiek nawet nie poczuje, jak mu się zrymuje”. Mogę oczywiście znaleźć kilka przyczyn, ale obawiam się, że nie znajdę tej najważniejszej. Czasem rymuję na pokaz - na przykład w wierszu, który napisałem dzisiaj nad ranem, był rym, niech sobie przypomnę, „Przeciwne barwy zawierają przedziwne przymierza,/sąsiad do sąsiadki w łóżku się przymierza”. Pisząc to miałem świadomość, że jest to rym efektowny, więc użyłem go między innymi dla pokazu... Po co ja jeszcze rymuję?
Dla stylizacji, jak na przykład w „Konfesacie”.
Na przykład. Albo żeby tak mocno związać wiersz, żeby trzymał się kupy lepiej, niż to na pierwszy rzut oka wygląda. Nie bardzo wiem jak to nazwać i jak o tym mówić, ale czasem używam rymów ukrytych, co do których przekonany jestem, że i tak nikt ich nie zauważy. To są już środki ni tylko literackie, ale też magiczne. Weźmy wiersz pt. „Smoltzin. Wszystko schrystianizowane”, kończący się słowami: „i pragnąc odejść donikąd, idę na przystanek”. Dla mnie jest ważne, że tytuł tego wiersza rymuje się z jego ostatnim wersem. Czy ktoś to zauważy i czy dla kogoś poza mną jest to istotne? Nie sądzę. Ale dla mnie to ważne, bo pointując wiersz w ten sposób czuję, że w dalszym ciągu odnoszę się do tego, o czym wiersz zacząłem.Ten finałowy rym każe mi pamiętać o pierwszej myśli, od jakiej wyszedłem. Chyba trochę pokrętnie to wyjaśniam.
Czy lubisz Stachurę?
Nie.
...
...
Dlaczego nie lubisz Stachury?
Za płytkość i koturnowość, chociaż on mi pod pewnymi względami imponuje. Nie podoba mi się u niego to, co mi imponuje. A imponuje mi na przykład to, że jak on się dorwie do jakiejś frazy, to będzie ją maglował na wszystkie strony, aż wyssie z języka wszystko. Jak zacznie rozpływać się nad jakimiś cudnymi manowcami, to będzie powtarzał piętnaście razy to samo, a za każdym razem inaczej. To mi imponuje, bo facet w metodzie, jaką sobie obrał, wyciskał z języka wszystko, co się dało. Natomiast sama metoda mi nie odpowiada. No i ta jego filozofia wydaje mi się dość płytka. I jeszcze ta płaczliwość i takie rozgadanie ponad miarę, nawet ponad moją miarę.
Ale pytałem też o wiersze Stachury.
A wierszy to już zupełnie nie lubię, wydają mi się po prostu słabe. Jeśli ktoś mnie pyta o Stachurę, to zawsze mówię, że...
Nie jestem pierwszy!? Gdzie o nim mówiłeś?
Nie, nie jesteś (śmiech). To ciekawa sprawa, będę chyba musiał złożyć jakieś zażalenie, bo ilekroć przyznaję się w tzw. wywiadzie, do Stachury, nikt tego potem nie publikuje. Wszyscy jakoś się wsydzą tego Stachury, a ja się do niego przyznaję, choć może w szczególnym sensie. Zawsze mówię, że jest to znakomity pisarz dla młodzieży, porównywalny z Musierowicz, Ślesicką, Minkowskim, a nawet z Niziurskim. Ja Stachurze wiele zawdzięczam, jak wielu natchnionych młodzieńców zaczytywałem się nim w bardzo ważnym okresie swojego życia, o którym nie wiedziałem wtedy, że jest ważny. Podobnie sporo zawdzięczam Juliuszowi Verne`owi, którym zaczytywałem się jeszcze wcześniej.
Jednoznacznie odrzuciłeś Stachurę jako poetę. Natomiast pozostaje jeszcze tzw. strona ideologiczna, pozostaje jego wizja „życiopisania”. Czy jest ci ona jakoś bliska?
Myślę, że jeśli ktoś pisze wiersze o czymś innym niż o swoim życiu, to albo wstydzi się własnego życia, albo nie potrafi go opisać. Aczkolwiek wypada zaznaczyć, że jest to bardzo osobisty punkt widzenia, wywiedziony wyłącznie z moich doświadczeń. Dla mnie to była i jest droga najbardziej naturalna: opowiadać o swoim życiu. Przy tym pozostałem i dlatego nie rozumiem tych, którzy postępują inaczej, i bardzo możliwe, że oni nie rozumieją mnie. Za „życiopisanie” skłonny byłbym uznać taką „postawę życiową” pisarza, która pozwala mu tworzyć w zgodzie z jego najbardziej intymnymi rytmami i biorytmami, także w zgodzie z samoistnym cyklem przypływów i odpływów tzw. natchnienia, po prostu pisać tylko i wyłącznie z potrzeby, za przeproszeniem, serca. A przecież nic mnie tak nie porusza jak moje własne życie, to oczywistość. Znam paru kolesi, którzy wstają o piątej rano, bo wtedy mają dobrą głowę do pisania, a o siódmej idą do pracy, więc stawiają sobie zadanie zapisania codziennie dziesięciu stron w ciągu tych dwóch godzin. Może to jest właśnie życiopisanie, ten heroiczny obciach? Z drugiej strony cieszę się, że ci kolesie nie są świadkami moich obciachów, kiedy zbierze mi się na pisanie w chwili zupełnie nieodpowiedniej.
Ale to w końcu kwestie drugorzędne, kiedy i o czym się pisze, ważne jak się pisze. Jako początkujący poeta wysłałem wierszyki do jakiegoś pisma i potem rubryce „poczta literacka” facet mi napisał: „Młody człowieku, te wiersze są przyzwoite i coś w nich jest, tylko nie wiedzieć czemu pisane są z pozycji outsidera”. I to mnie troszkę podkurwiło wtedy. „Pisane są z pozycji outsidera”, bo czułem się outsiderem, to była wtedy moja naturalna pozycja. Mógłbym pisać wiersze z pozycji męża stanu, ale wówczas musiałbym zgłębić tajniki bycia mężem stanu, ubrać się w inną skórę, a ta skóra nie wydaje mi się warta wyprawki. Po co marnować czas i energię na cały ten literacki „koloryt lokalny”, kiedy wystarczy trochę podkoloryzować swój los outsidera?
Zdarza się, że piszę wiersze nie o sobie, które wymagają ode mnie większego dystanasu do świata, dystanasu uczuciowego, bo mój odbiór świata jest przede wszystkim emocjonalny. Więc myślę, że nie ma reguł i trudno mi życiopisanie Stachury poddawać ocenie. Tak chłopisko pisało, jak mu było wygodnie, i wolno mu było. Jak się komuś nie podoba, to niech sobie napisze książkę, w której śladu autora ze świeczką się nie znajdzie, żadnych biografizmów.
Czym jest dla ciebie praca w radiu? Czy jest ucieczką od roli poety czy po prostu życiową koniecznością? Bo zdaje się, że w roli poety bardzo dobrze się czujesz? Gdyby ci zaproponowano pracę w biurze handlowym za lepsze pieniądze i również nienormowany czas pracy, to czy wziąłbyś taką pracę?
W pierwszej chwili moje serce krzyczy: „nie, nie wziąłbyś!”, ale niech się zastanowię... Pamiętam, że zanim zostałem dziennikarzem, to pracowałem ze dwa misiące w dziale reklamy tego radia, to chyba miejsce porównywalne z biurem handlowym. Ale wytrzymałem tylko te dwa miesiące, więcej nie. Zgodnie z pouczeniem „Dezyderaty”, staram się wykonywać swą pracę z sercem, nawet jeżeli jest ciężka i niewdzięczna. A jeśli nie jestem już w stanie wykonywać jej z sercem, to ją rzucam. Nigdy w życiu nie zwolniłem się z pracy, zawsze ją porzucałem. Trzaskałem drzwiami i więcej się nie pojawiałem. Nie rozumiem tego wynalazku, jakim jest okres wymówienia, że ktoś, kto rzyga swoją pracą, musi jeszcze trzy miesiące siedzieć i rzygać, żeby mieć pieczątkę w dowodzie, że zwolnił się legalnie. Tamtą robotę w reklamie wziąłem, bo potrzebowałem pieniędzy, a chwilowo zycie nie składało mi innych propozycji. Niech więc szefowie biur handlowych nie porzucają wszelkiej nadziei, ale tez niech nie żywią wobec mnie daleko idących oczekiwań. A praca w radiu jest jedną z tych, które dają mi możliwość jakiejś robótki artystycznej, możliwość może niewielką, ale lepsza taka niż żadna.
Co robisz w radiu?
Tak zwane programy autorskie. Z początku moje ambicje nie za bardzo się tam spełniały, bo niczego niezwykłego w moim odczuciu nie robiłem. A potem udało mi się stworzyć formę radiową, która wydaje mi się na tyle niezwykła, że jestem z niej i ze swojej pracy zadowolony. Zatem mam dwie korzyści z tego radia. Po pierwsze pieniądze, po drugie poczucie sensowności tego zajęcia. Jedno i drugie małe, ale ponoć małe jest piękne.
Czy dobrze się czujesz w roli poety?
To ja występuję w roli poety!?
Czy dobrze się czujesz jako poeta?
No właśnie. Bycie poetą nie wymaga ode mnie odgrywania tej roli, podczas gdy bycie dziennikarzem raczej tak. Kiedy trzymam mikrofon w ręce, to ludzie myślą na mój widok: „O radio!”. A poetą jestem wtedy, gdy nikt nie widzi. Tam, gdzie mieszkam, w Dobrzeniu Wielkim, wszyscy wiedzą, że pracuję w radiu, a prawie nikt, że piszę wiersze. Bycie poetą nie wymaga występowania w tej roli, no, chyba że się jedzie na jakąś imprezę literacką. Fajnie jest być poetą. Każdy orze tak jak może. Ja akurat piszę wiersze, te wiersze mi drukują, ludzie czytają, niektórzy potem mówią, że im się podobało. To jest fajne i przyjemne. Tak więc praca w radiu nie jest ucieczką od jakiejś roli. Już prędzej DO roli.
Czy pisanie wierszy jest dla ciebie środkiem poznawania świata czy środkiem orzekania o świecie?
To można oddzielić jedno od drugiego? Dla mnie pisanie jest chyba i jednym, i drugim. Środkiem orzekania na pewno, poznawania - być może. Na tego rodzaju pytania najchętniej odpowiadam z głupia frant, że służą mi do sprawiania sobie przyjemności. Ja nie piszę dlatego, żeby o świecie orzekać albo go poznawać, choć pewnie mimowolnie wiersze wykorzystuję i do tego. Ale przede wszystkim są one narzędziem, instrumentem służącym celom zbyt ogólnym, zbyt całościowym, aby były dla mnie definiowalne. Gitarę kupuje się, bo nie wiadomo dlaczego przyjemnie na niej grać, ale jak zabraknie w domu młotka, to gitarą można wbić gwóźdź w ścianę. Jednak powiedzieć, że gitara jest środkiem do wbijania gwoździ, byłoby nadużyciem.
Może więc ta alternatywa - poznawanie-orzekanie - jest chybiona, może wiersze służą ci po prostu do autoterapii?
Tak, zgoda.
Zaintrygowały mnie, zwłaszcza w „Językach ognia”, duże litery, których używasz pisząc takie słowa jak Chleb, Droga, Matka. Czy można potraktować te wyrazy jako słowa-klucze do Twoich wierszy? Co się kryje za tą decyzją ortograficzną?
Używałem dużych liter, gdy chciałem podkreślić wagę jakiegoś słowa, a raczej tego, co pod słowem się kryje. Siłą rzeczy więc są to jakieś słowa-klucze. Skoro inni pisali dużą literą takie wyrazy jak „ojczyzna” czy „papież”, to dlaczego ja nie miałbym na przykład napisać „Droga”, skoro to akurat słowo wydaje mi się bardziej doniosłe niż tamte? Ale przede wszystkim było chyba tak, że chciałem sobie samemu przypomnieć i raz na zawsze narzucić wagę znaczeń ukrytych pod tymi słowami. Oczywiście pamiętam ze szkoły ten wiersz Norwida, że „do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba...” itd. - ale głęboki sens tego wiersza nie dotarł do mnie, szkoła nie przekonała mnie o rzeczywistej wartości chleba, ktoś, kto za to brał pieniądze, nie potrafił mnie tego nauczyć. Natomiast kiedyś, kiedy byłem bardzo głodny, kupiłem sobie świeży, ciepły chleb i popijając go brudną wodą z rzeki, wpierdoliłem za jednym zamachem dwie trzecie wielkiego bochna. Dziwiłem się, że mi żołądka nie rozerwało, ale być może właśnie wtedy odkryłem, jak ważny jest chleb, nawet traktowany prostacko jako żarcie. Oczywiście, na poziomie werbalnym docierało do mnie to, co opisywały gazety - że wyrzuca się chleb na śmietnik, a w Afryce ludzie umierają z głodu, albo że dawniej chleb przed pokrojeniem przekreślano krzyżem. Ale to wszystko spływało po mnie jak po kaczce do momentu, kiedy zdałem sobie sprawę na własnym przykładzie, na własnym organizmie, jak ważna jest to rzecz w tych dwóch wymiarach - fizycznym i metafizycznym.
Chciałbym zapytać o inspiracje w twojej poezji, ale nie literackie, tylko, powiedzmy, wokół-literackie. Czytając „Wiersze wybrane” znalazłem takie rzeczy, jak na przykład swego rodzaju kontynuację piosenki Leonarda Cohena „Hotel Chelsea II”, gdzie indziej pojawia się fotografik David Hamilton...
No, to tu cię pochwalę, bo tego hotelu Chelsea to chyba nikt na razie poza mną nie skojarzył… Mnie w świecie interesuje wszystko i jego elementy wydają mi się powiązane mnóstwem nici, jak na przykład ten Chelsea Hotel, który się odnajduje w zupełnie różnych rzeczywistościach, zupełnie różnych dziełach sztuki. Albo związki, jakie dostrzegam między małym i dużym, między tym, co poszczególne, a tym, co ogólne... Źle mi się o tym mówi, bo to brzmi, jak bym się chwalił dostrzeganiem związków niedostrzegalnych dla innych, ale to jeszcze nie jest żadne odkrywanie spraw niewidzialnych dla innych, raczej coś w rodzaju nieustającej gotowości do słuchania i patrzenia. A co do Davida Hamiltona, to się w ogóle dziwię, że to ci coś mówi, ty kojarzysz jego fotografie?
I jeszcze ze dwa bardzo kiczowate filmy.
No to wiesz o nim więcej niż ja, bo napisałem ten wiersz na marginesie zaledwie kilku jego fotografii - takich ładnych, kiczowatych pocztówek, wydanych tu w Polsce. Ważny był dla mnie związek między pseudopięknem czy antypięknem tych jego fotografii a tym, co mógłbym nazwać pięknem rzeczywistym, wyższym, tym, które mnie bardziej interesuje. I dlatego te jego fotografie, obrzydliwe z tych samych powodów, co chore projekcje Calvina Kleina, mogły być dla mnie inspiracją - przypadkową, bo gdybym w ówczesnym stanie ducha spojrzał na fotografie artysty większego niż Hamliton, to zapewne tym chętniej bym się nimi zajął. Ale nie ma, wydaje mi się, piękna pięknego, dużego, dostojnego bez piękna brzydkiego, małego, kiczowatego. Skoro wszystko pozostaje w jakimś związku ze wszystkim... Nawet środki literackie, jakich używam, odnoszą się w jakiś sposób do świata realnego. Jeżeli wszedł kiedyś w użycie oksymoron, „słodki ból” powiedzmy, to wiadomo, że wcześniej w świecie, w którym te słowa zafunkcjonowały, musiał też istnieć masochizm, czyli słodki ból w postaci rzeczywistej, nie literackiej... I te związki między małym i dużym, między szczególnym i ogólnym, również każą brać inspiracje pierwsze z brzegu, choćby to były rzeczy małe i nieważne, i wychodząc od nich obserwacji budować konstrukcje, formułować myśli dotyczące choćby całego świata. Więc te inspiracje pochodzą zewsząd, czyli z książek też. Czytam książki, jakie tylko mi wpadną w łapę, różne przewodniki i poradniki, ale też „święte księgi ludzkości”, choć te może rzadziej. Wszystko może okazać się ważne, choćby piłka nożna. Ja naprawdę napisałem wiersz pt. „Kadra na mecz z Francją została już powołana”. Taki trochę z Barańczaka, tyle że on w „Widokówce z tego świata” pisał nie o piłkarzach, a o koszykarzach.
Lubisz Barańczaka?
To jeden z tych autorów, którym bardzo dużo zawdzięczam. I jeden z niewielu, których twórczość zmusza mnie do określania się wobec niej.
Chyba.
Czy zechciałbyś opowiedzieć o inspiracjach muzycznych. Czy mają one jakieś przełożenie, powiedzmy, na rytm twoich wierszy? Czy zdarza ci się pisać do muzyki?
Nie, raczej nie. Czasem coś usłyszę i czuję, że rytm tego we mnie siedzi i niekiedy jakieś słowa mi się wokół tego układają, ale nigdy nie dochodzi do napisania wiersza. Na przykład bardzo lubię słuchać muzyki ludowej, starych polskich piosenek, i zazdroszczę śpiewakowi efektu, jaki osiąga banalnymi słowami i prostą melodią, przynajmniej jeśli chodzi o rezonans w mojej duszy. Być może niektóre moje wiersze są pochodną tej zazdrości. Ale najlepiej pisze mi się do melodii, których nie słychać. Dawno temu, kiedy zdarzało mi się szukać wspomagań dla twórczości na zewnątrz siebie, to wśród takich wspomagań - obok w alkoholu i papierosów - mogłaby też znaleźć się muzyka. Ale dzisiaj wydaje mi się to niepoważne. Tak że teraz to już tylko wspomożenie moje w imieniu Pana. W końcu literatura to poważna sprawa (śmiech).